Francuskie R którego nie zamówiłem

Zarys twarzy mówiącej osoby przedstawiony w ciemnym, kontrastowym kadrze, z którego na niebieskim tle wypływa wizualizacja fal dźwiękowych oraz różne litery „R” w odmiennych stylach – napis „Francuskie R, którego nie zamówiłem”, symbol akceptowania własnego głosu i odnajdywania pewności mimo niedoskonałości.
@ lepszyblog.pl

To miało być zwykłe R. Neutralne, seryjne, z taśmy produkcyjnej, jak u wszystkich. Wyszło francuskie, lekko zaokrąglone, jakby z aksamitną końcówką. Takie, które niektórzy nazywają wyrafinowanym, inni miękkim, a ja przez większość życia nazywałem problemem.

Bo przecież jak to brzmi, kiedy próbujesz powiedzieć słowo „kur**”, a wychodzi „kulwa”? Jak to brzmi, kiedy w twojej własnej głowie każde R jest jak zbyt duża walizka. Niby da się ją wcisnąć na półkę, ale zawsze coś odstaje?

Przez lata to moje francuskie R było jak nieproszony gość, który pojawia się na każdej rozmowie. Przychodzi, rozsiądzie się i jeszcze macha nogami pod stołem. 

Tyle że świat ma w zwyczaju wysyłać sygnały, kiedy człowiek za bardzo koncentruje się na swoich niedoskonałościach.

Stoję po wystąpieniu, podchodzi ktoś, uśmiecha się i mówi:

Świetnie się ciebie słucha, masz głos radiowca.

Zaśmiałem się i zapytałem, czy moje R jej nie przeszkadza.

Wręcz przeciwnie, to R sprawia, że słucha się pana jeszcze lepiej.

Ludzie powtarzali to coraz częściej i nie byli to znajomi, którzy chcą ci zrobić dzień lepszym. To były osoby, które słuchały mnie pierwszy raz w życiu.

A potem przyszedł komentarz w wersji rozszerzonej:

Pan ma takie sexy R.

Sexy. Ja. I moje R. Tego dnia mój wewnętrzny krytyk wyłożył się jak bóbr na taflę lodu.

Są rzeczy, których nie przeskoczysz. Możesz próbować, ćwiczyć, napinać gardło jak kulturysta plecy, ale i tak wyjdzie to samo. I tu pojawia się pytanie, które wraca w życiu częściej, niż się wydaje: Czy to naprawdę wada, czy po prostu cecha?

Bo jeśli coś jest z tobą od zawsze, to może właśnie w tym jest twoja charakterystyczność. Tak jak piegi, kręcone włosy, że ktoś się śmieje pół sekundy za późno, a inny za głośno.

To francuskie R, choć przez lata wbijało mi się pod skórę, jest elementem mnie, mojej tożsamości. Moim akcentem, podpisem dźwiękowym i czymś co ludzie zapamiętują.

Kiedy występuje, to nie język decyduje, czy ludzie mnie słuchają, ale to co mówię i jak prowadzę narrację.

R jest tylko nutą, a w muzyce pojedyncza nuta nigdy nie psuje koncertu. Może nawet nadać mu charakter.

Może więc tak działa dojrzewanie do własnego głosu. Najpierw chcesz go naprawiać, potem go unikasz, a na końcu zaczynasz go lubić, bo jest twój.

A jeśli ktoś kiedyś uznał twoje R za „sexy”, „przyjemne”, „charakterystyczne”, to może warto przestać z nim walczyć.

Czasem największą siłą jest właśnie to, czego przez lata chcieliśmy się pozbyć.

Łukasz Pająk, lepszyblog.pl

Przewijanie do góry