
To miało być zwykłe R. Neutralne, seryjne, z taśmy produkcyjnej, jak u wszystkich. Wyszło francuskie, lekko zaokrąglone, jakby z aksamitną końcówką. Takie, które niektórzy nazywają wyrafinowanym, inni miękkim, a ja przez większość życia nazywałem problemem.
Bo przecież jak to brzmi, kiedy próbujesz powiedzieć słowo „kur**”, a wychodzi „kulwa”? Jak to brzmi, kiedy w twojej własnej głowie każde R jest jak zbyt duża walizka. Niby da się ją wcisnąć na półkę, ale zawsze coś odstaje?
Przez lata to moje francuskie R było jak nieproszony gość, który pojawia się na każdej rozmowie. Przychodzi, rozsiądzie się i jeszcze macha nogami pod stołem.
Tyle że świat ma w zwyczaju wysyłać sygnały, kiedy człowiek za bardzo koncentruje się na swoich niedoskonałościach.
Stoję po wystąpieniu, podchodzi ktoś, uśmiecha się i mówi:
Świetnie się ciebie słucha, masz głos radiowca.
Zaśmiałem się i zapytałem, czy moje R jej nie przeszkadza.
Wręcz przeciwnie, to R sprawia, że słucha się pana jeszcze lepiej.
Ludzie powtarzali to coraz częściej i nie byli to znajomi, którzy chcą ci zrobić dzień lepszym. To były osoby, które słuchały mnie pierwszy raz w życiu.
A potem przyszedł komentarz w wersji rozszerzonej:
Pan ma takie sexy R.
Sexy. Ja. I moje R. Tego dnia mój wewnętrzny krytyk wyłożył się jak bóbr na taflę lodu.
Są rzeczy, których nie przeskoczysz. Możesz próbować, ćwiczyć, napinać gardło jak kulturysta plecy, ale i tak wyjdzie to samo. I tu pojawia się pytanie, które wraca w życiu częściej, niż się wydaje: Czy to naprawdę wada, czy po prostu cecha?
Bo jeśli coś jest z tobą od zawsze, to może właśnie w tym jest twoja charakterystyczność. Tak jak piegi, kręcone włosy, że ktoś się śmieje pół sekundy za późno, a inny za głośno.
To francuskie R, choć przez lata wbijało mi się pod skórę, jest elementem mnie, mojej tożsamości. Moim akcentem, podpisem dźwiękowym i czymś co ludzie zapamiętują.
Kiedy występuje, to nie język decyduje, czy ludzie mnie słuchają, ale to co mówię i jak prowadzę narrację.
R jest tylko nutą, a w muzyce pojedyncza nuta nigdy nie psuje koncertu. Może nawet nadać mu charakter.
Może więc tak działa dojrzewanie do własnego głosu. Najpierw chcesz go naprawiać, potem go unikasz, a na końcu zaczynasz go lubić, bo jest twój.
A jeśli ktoś kiedyś uznał twoje R za „sexy”, „przyjemne”, „charakterystyczne”, to może warto przestać z nim walczyć.
Czasem największą siłą jest właśnie to, czego przez lata chcieliśmy się pozbyć.


